|
Terry Riley
singulair.serwis |
TERRY RILEY
Myślę, że warto poświęcić trochę czasu temu artyście, który zasługuje na oddzielny wątek muzyczny.
Terry Riley – jeden z najważniejszych twórców muzycznej awangardy w latach 60-tych i 70-tych. Współtwórca nowego stylu muzycznego – minimalizmu, który był zupełnie innym przykładem podejścia do materii muzycznej, zważywszy na poczynania awangardy europejskiej w latach 50-tych i 60-tych, gdzie komplikacja muzyki i jej radykalizm doprowadziły do tego, iż odwrócili się on niej tradycyjni melomani, zawsze stanowiący zresztą wyraźną większość . Już na początku XX wieku widać było wyraźnie, że te co bardziej postępowe nurty i kompozytorzy coraz bardziej oddalają się od typowego słuchacza „muzyki poważnej”. Wystarczy przypomnieć reakcje na utwory Debussy’ego, skandal związany z premierą „Święta wiosny”, odbiór utworów ekspresjonistów czy też prekursorów dodekafonii (Schonberg, Webern, Berg). Riley na tle awangardy europejskiej wydaje się być twórcą dość przystępnym. Do fascynacji jego twórczością przyznaje się wielu twórców z kręgu szeroko pojętego rocka. Wystarczy wspomnieć o tak prominentnych artystach jak: Soft Machine, Klaus Schulze, Tangerine Dream czy też The Who (aczkolwiek w tym przypadku miało to dość incydentalny charakter – kłania się np. intro w „Baba O’Riley”). Słynna płyta Rileya „A rainbow in curved air” odcisnęła także w inny sposób swoje piętno na historii rocka progresywnego. Pewna mało znana formacja Sisyphus pod wpływem tej płyty zmieniła swoją nazwę na Curved Air. Riley to nie tylko specyficzna filozofia muzyczna odwołująca się do prostej formy i repetytywnego charakteru narracji. To także niezwykle charakterystyczne brzmienie organów (często były to elektroniczne Yamaha YC-45-D), które od razu kojarzy się z jego muzyką.
PRZEGLĄD WAŻNIEJSZYCH PŁYT RILEYA:
- Reed streams (1966) – ważna płyta dla rozwoju minimalizmu, brzmienie jest dość ascetyczne, „Dorian Reeds” to kompozycja, która zainspirowała Mike’a Ratledge’a (obok płyty „A rainbow in curved air”) – wystarczy posłuchać preludium i postludium w „Out-bloody rageous” z „Third” – w twórczy sposób zostały tam rozwinięte właśnie koncepcje rileyowskie, na „Six” Softów także można odnaleźć reminiscencje twórczości Rileya (kłania się druga płyta studyjna tego wydawnictwa, np. „Soft weed factor”)
„In C” (1968) - to jedna z wizytówek jego twórczości, to dobry album, jednak, moim zdaniem, można znaleźć kilka lepszych w jego dyskografii. Na pewno ten krążek jest ważny jeśli chodzi o tworzenie podstaw estetyki minimalizmu. Jego brzmienie dla fana rocka może być jednak dość ascetyczne i niekoniecznie pociągające.
- A rainbow in curved air” (1969) – jeden z fundamentalnych albumów minimalizmu, prawdopodobnie najważniejszy album Rileya, szczególnie kompozycja tytułowa to esencja jego stylu. Dla wielu osób to właśnie ten krążek był ich pierwszym krokiem w świat nie tylko muzyki Rileya, ale także tej wykraczającej poza estetykę rocka czy też jazzu. Może zainteresować nie tylko fanów rockowej awangardy, ale także zwolenników klasycznego rocka elektronicznego z lat 70-tych
- Happy ending (1972) – kontynuacja pomysłów z „A rainbow in curved air”, nie jest to album tak świeży i pomysłowy jak ten wspomniany przed chwilą, jednak na pewno jest to jedna z ciekawszych pozycji w jego dorobku
- Persian surgery dervishes (1972) – dwupłytowe wydawnictwo koncertowe, które wypełniły cztery rozbudowane kompozycje o medytacyjnym charakterze, nagrane w latach 1971-1972. Trochę nuży na dłuższą metę, jednak jego plusem jest, jak zwykle, intrygujące brzmienie organów Rileya, wyróżnia się szczególnie druga suita w tym zestawie
- Lifespan (1975) – w sumie niezła płytka, choć mocno nierówna, trafiają się na niej dość męczące dłużyzny, warte uwagi są jednak takie utwory jak: „Delay”, „G song” i „In the summer”
- Descending moonshine dervishes (1975) – jedno ze szczytowych osiągnięć Rileya. Długa kompozycja, trwająca ponad 50 minut, cechująca się bardzo leniwą narracją (typową zresztą dla tego twórcy). To w zasadzie utwór tylko na organy, od razu budzi to skojarzenia, że mamy do czynienia z czymś ascetycznym i niekoniecznie pociągającym. Tymczasem jest wręcz odwrotnie. Brzmienie jest tu bogate i wysmakowane. Pierwsze minuty faktycznie przynoszą muzykę ascetyczną, dość wątłą w sferze kolorystycznej, jednak stopniowo utwór bardzo ładnie się rozwija. Riley ponownie pokazuje w nim, że jest jednym z najbardziej intrygujących organistów. Uwagę zwraca szczególnie umiejętność tworzenia kontrastów kolorystycznych miedzy dwoma płaszczyznami dźwiękowymi, które wyznaczają wysokie i niskie tony organów. Sound tych wysokich czasami kojarzy mi się z brzmieniem syntezatorów. Stylistycznie i brzmieniowo ten album nie jest wcale odległy ówczesnym dokonaniom elektroników. Descending moonshine dervishes spokojnie może przypaść do gustu zwolennikom rocka elektronicznego (Tangerine Dream, Klaus Schulze)
Shri camel (1980, nagrana w 1978) – ostatni album tego artysty godny polecenia, jeśli chodzi o jego najważniejsze dokonania. Nie przynosi może żadnych nowych pomysłów w sferze muzycznej i brzmieniowej, jest to w zasadzie kontynuacja jego filozofii muzycznej stworzonej w połowie lat 60-tych. Pomimo, że płyta została wydana już w latach 80-tych ma nadal bardzo plastyczne, subtelne brzmienie, nie różni się pod tym względem ani na jotę od jego klasycznych pozycji z pierwszej połowy lat 70-tych. Wyróżnia się szczególnie najdłuższy na płycie „Desert of ice”
Warto wspomnieć jeszcze o kolaboracjach Rileya z innymi artystami:
Church of Anthrax (1971) – to owoc współpracy Johna Cale’a i Rileya, w większym stopniu Cale’a, gdyż słynny minimalista mniej więcej w połowie sesji płytowej zrezygnował z udziału, zniechęcony jej rezultatami. Gdy słucha się tej płyty coś w tym jest na rzeczy, gdyż faktycznie ta symbioza rocka ze światem poważnej awangardy nie specjalnie tu wypaliła. Płyta razi trochę eklektyzmem – to w zasadzie taka nie do końca zborna mieszanka awangardowej muzyki współczesnej, jazzu nowoczesnego i bardziej tradycyjnej piosenki („The soul of Patrick Lee”). Na wyróżnienie zasługuje utwór tytułowy.
Terry Riley/Don Cherry - Live in Cologne: Unreleased Radio Broadcast (1975) - to taka muzyczna ciekawostka. Nie jest to może jedna z ciekawszych pozycji w dorobku Cherry’ego i Rileya, jednak godna uwagi ze względu na fakt, że spotkali się tu dwaj wielcy artyści z różnych muzycznych światów. Płyta jest dobrym przykładem na improwizatorskie podejście do swojej muzyki, choć brakuje mi na niej ciekawych rozwiązań brzmieniowych i melodycznych.
malinowy krol, malowany chuj, przeklety piekloszczyk robiacy z muzyki posmiewisko. Niesamowity to wizjoner, co nawala elektronicznymi zegarkami sygnaly, brzmiace jak jakies odglosy z bajki Disneya.
Nie wiem, po co tak naprawde zdrowy czlowiek mialby takiej Teczy sluchac, pomijajac ciekawosc poznawcza. Przeciez to jest blazenada, slyszalem to kiedys, jak na pegazusie gralem w taka gre, gdzie bylo sie ninja i sie nawalalo innych ninja - wtedy jeszcze myslalem, ze to jakies Chinole ze wzgledu na niski budzet zagrali na kompie takie pierdzenie i piski, a tu sie okazuje, ze to inspiracja wielkiego kompozytora. To dla mnie dowod, ze dzieja sie na swiecie rzeczy wprost fantasyczne. Kto by na przyklad przypuszczal, ze muzyka takiego poteznego geniusza znajdzie sie w gierce na pegazusa?
Jego muzyka istnieje chyba tylko po to, aby jakies dziennikarzyny muzyczne mialy o czym pisac rzeczy w stylu: nowator, geniusz, tworca nowego nurtu itp. Bo na pewno nie do czerpania przyjemnosci z sluchania.
Pierdolisz Rafał, nie było Cię tam!
Ten album z tęczą w nazwie to muzyka lajtowa, miła, ładna. Jeżelibyśmy mieli traktować Rileya jako spadkobiercę Strawińskiego i Mahlera to faktycznie byłoby to słabe i w tym sensie masz sporo racji. Ale sama w sobie muzyka tego typa bywa naprawdę przyjemna i nie ma co się jej czepiać.
dnia Pon 17:29, 14 Październik 2013, w całości zmieniany 1 raz
Tęczę też kiedyś chciałem sobie poznać, ale właśnie mi się nie podobała zanadto. Za to In C mnie już bardziej przekonalo, aż sobie kilka kolejnych wykonów musiałem znaleźć.
Ten gosc to szkodnik nieslychany. Bo jakby to byl tylko jaskiniowiec, ktory nic nie umie i znalazlszy kibord3000 ngrywa havno dla rozrywki, to jeszcze pol biedy. Ale to jest rzekomo jakis mega wyksztalcony kolo z konserwatorium co teorie muzy ma w malym palcu i robi z tym cos w stylu demonstrowania na obiedzie u krolowej, ze rosol da sie wpierdolic widelcem.
Ten gosc to szkodnik nieslychany. Bo jakby to byl tylko jaskiniowiec, ktory nic nie umie i znalazlszy kibord3000 ngrywa havno dla rozrywki, to jeszcze pol biedy. Ale to jest rzekomo jakis mega wyksztalcony kolo z konserwatorium co teorie muzy ma w malym palcu i robi z tym cos w stylu demonstrowania na obiedzie u krolowej, ze rosol da sie wpierdolic widelcem.
Pomyliło ci się z Johnem Cage'm, tamten to dopiero "wpierdalał rosół widelcem" a nawet wykałaczką.
Nie zgadzam się, że Riley jest szkodnikiem. Gdyby po nim i za jego sprawą 90% współczesnych kompozytorów grało plim plam na klawiszach i zapętlało to przez pół godziny bo może coś im wyjdzie miałbyś rację. Ale tak nie jest, więc jej nie masz. Tak naprawdę minimalizm na akademiach muzycznych sobie pobył i być przestał, wywarł po drodze pewien wpływ na rocka, który oceniam dość pozytywnie (Soft Machine, Velvet Underground, Tangerine Dream - same zespoły które lubię) i tyla. To nie jest tak, jak z rockiem progresywnym w którym nie było Marillion i było fajnie, a potem był Marillion i od tamtej pory jest prawie sama chujnia.
dnia Pon 18:06, 14 Październik 2013, w całości zmieniany 1 raz
Nie przepadam za minimalizmem. Terry Riley to jedyny kompozytor z tego nurtu, który jakoś do mnie przemawia swoją muzyką. Nie chodzi o jego koncepcje muzyczne, ale fakt, że w ciekawy sposób wykorzystywał on organy. Dzięki charakterystycznemu stylowi gry i specyficznemu brzmieniu swojego instrumentu jest on od razu rozpoznawalny. Muzyką Rileya zainteresowałem się za sprawą książki Joachima Ernsta Berendta „Od raga do rocka. Wszystko o jazzie”. Ten wybitny krytyk jazzowy w jednym z rozdziałów, poświęconych keyboardom w jazzie uznał Rileya za jednego z najciekawszych muzyków, wykorzystujących instrumenty elektroniczne. Postanowiłem to sprawdzić i tak się zaczęło…
Riley to nie jest oczywiście ta najwyższa półka muzyki XX wieku. Trudno byłoby postawić go obok Strawińskiego, Schönberga, Weberna, Messiaena, czy też Stockhausena. Niemniej jest także postacią znaczącą, szczególnie dla amerykańskiej powojennej awangardy. Na tle klasyków europejskich z tego wieku jego muzyka jest wręcz niesamowicie prosta, może nawet nieco razić konserwatyzmem w sferze harmonicznej, bo w końcu Riley opierał swoją muzykę niejednokrotnie na skalach modalnych, obce były mu także jakieś radykalne atonalne eksperymenty, wykorzystywał wprawdzie skale mikrotonowe, jednak nie było to przecież wtedy przejawem jakiejś specjalnej nowoczesności. Z drugiej strony z tą prostotą bywało także różnie, bo choćby w „Shri camel” muzyka bywa naprawdę mocno zagmatwana (pojawiają się tu niejednokrotnie fragmenty wyrafinowanej polifonii, muzyka jest bardzo bogata w warstwie rytmicznej, uwagę zwraca wyszukany kontrapunkt). Ta kompozycja dość mocno odbiega już od stereotypowego minimalizmu.
Muzyka Rileya jest dość osobliwa. Trzeba mieć naprawdę odpowiednią fazę, aby chcieć zanurzyć się w te dźwięki. Jeśli nie trafimy na odpowiedni moment jego muzyka może wydać się śmiertelnie nudna, innym razem może zafrapować specyficznym brzmieniem organów, leniwą narracją i ciekawym klimatem. Słucham tego zazwyczaj tak mniej więcej raz na dwa lata i nie zawsze udaje mi się wstrzelić w odpowiedni nastrój. Najlepiej wchodzą mi zazwyczaj dwie płyty: „A rainbow in curved air” i „Descending moonshine dervishes”. Pozostałe są już bardziej nierówne, czasami nawet nieco irytują ze względu na pojawiające się dłużyzny. Problemem jest także wszechobecna repetytywność tej muzyki, do której trzeba się po prostu przyzwyczaić. To zresztą szerszy problem związany z percepcją muzyki współczesnej. Od czasów kolorystycznych poszukiwań Debussy’ego, coraz bardziej amelodycznej muzyki ekspresjonistów czy też wreszcie rewolucji dodekafonicznej ten odbiór muzyki musiał ulec zmianie. Taki punktualizm słuchany w tradycyjny sposób siłą rzeczy będzie odbierany jako dźwiękowy chaos. Jeśli ktoś chce słuchać tego jak symfonii Beethovena czy też utworów fortepianowych Chopina to niestety może pojawić się problem…
Jeśli nie trafimy na odpowiedni moment jego muzyka może wydać się śmiertelnie nudna O to to. Pamiętam, że jak słuchałem In C to prawie umarłem z nudów. Natomiast Tęcza wydała mi się bardzo sympatyczną muzyką dla ucha
Odświeżam sobie album A rainbow in curved air i o ile pierwsza kompozycja jawi mi się jako infantylne i cukierowe plumkanie na sprzęcie elektronicznym o tyle druga strona płyty to prawdziwe arcydzieło muzyki elektronicznej.
Nadgoniłem sobie drugi utwór na "Tęczy" i naprawdę mocno zastanawiam się jak można nagrać takiego 'gniota' jako jedynkę i taką ciekawą dwójkę. Mi to się nie mieści we łbie.
dnia Pią 23:42, 07 Sierpień 2015, w całości zmieniany 2 razy
|
|