|
John Abercrombie
singulair.serwis |
John Abercrombie to amerykański gitarzysta jazzowy. Był może nie aż prekursorem, ale jednym z tych gitarzystów, którzy włączyli się w nurt fusion bardzo wcześnie (bodaj w 1970). Faceta charakteryzuje bardzo specyficzny styl gry - swobodny, o dość awangardowej narracji, z brzmieniem jak żyleta - czystym i ostrym (ostrym jak górskie powietrze, nie jak grindcore).
John grał gdzie popadnie i ponagrywał płyt bądź ile. Zaczynał w zespole Dreams, w którym sławni potem muzycy (między innymi on, Cobham, Breckerowie) grali niezbyt ciekawą muzę. Grał w grupie Billy Cobhama, z którą nagrał dwie płyty (Crosswinds i Total Eclipse), grał z Kenny Wheelerem, był członkiem rewelacyjnego zespołu Directions Jacka DeJohnetta, współpracował również z liderem grupy Oregon, Ralphem Townerem. Pojawił się też na Mourner's Rhapsody Niemena i na wielu innych albumach, wielu innych twórców.
Jako jeden z liderów współtworzył legendarną grypę Gateway, razem z Davem Hollandem i Jackiem DeJohnettem. No i jest jeszcze jego całkiem imponująca dyskografia solowa.
Jeśli ktoś chciałby się zapoznać z tymi płytami polecam zwrócić szczególną uwagę na:
Timeless (1974) Gateway (1975) Gateway 2 (1977) i ewentualnie Sargasso Sea (1976) w duecie z Ralphem Townerem
A także, z płyt na których był tylko jednym z ogniw:
Billy Cobham - Crosswinds (1974) Jack DeJohnette's Directions – Untitled (1976) Jack DeJohnette - New Directions (1978)
Zwłaszcza te dwie płyty Jacka są niesamowite, choć Crosswinds też nic nie brakuje (nie wiem, czy to nie mój ulubiony album Cobhama).
Mam nadzieję, że Abercrombie jest na naszym forum dobrze znany, a jeśli nie polecam porządnie zapoznać się z tym, co pogrubiłem.
dnia Czw 12:34, 10 Kwiecień 2014, w całości zmieniany 1 raz
Abercrombie w latach 70-tych wystąpił na wielu interesujących albumach. Bartosz wspomniał o niektórych z nich. Warto przypomnieć jeszcze przynajmniej o kilkunastu. Niektóre z nich to jazda obowiązkowa dla każdego fana jazzu.
- Barry Miles - White heat (1971) - Barry Miles – Scatbird (1972)
To płyty pianisty, będące odzwierciedleniem jego wczesnych poszukiwań na polu jazzu elektrycznego. Muzyka nie tak odległa od tego, co grała wówczas orkiestra Johna McLaughlina, choć bliższa konwencji mainstreamowej. Szczególnie, gdy Barry zasiada przy akustycznym fortepianie. Bardzo przyjemna muzyka. Nie jest to może jakaś rewelia, niemniej dobrze jest raz na jakiś czas zanurzyć w świat dźwięków tego pianisty. Płyty mogą być gratką dla zwolenników sztuki gitarowej Johna Abercrombie’ego i Pata Martino. Ten pierwszy zagrał na obydwu krążkach, natomiast Pat uświetnił swoją obecnością „White heat”.
- Gato Barbieri – Bolivia (1973) - Gato Barbieri – Under fire (1973)
Gato zasługuje na oddzielny temat. W latach 1968-1974 nagrał sporo interesującej muzyki, w którą warto się zanurzyć. Płyty, na których udziela się Abercrombie nie należą może do tych najwybitniejszych, niemniej szczególnie „Under fire” jest godna uwagi. Barbieri, jak to on, proponuje nam bardzo interesujący cocktail, na który składają się klimaty latynoskie, free jazzowe i fusion. Solówki Gato są gorące i dynamiczne, w najlepszym okresie słychać było w jego grze coś z ekstatycznego tonu Johna Coltrane’a. Kiedyś trzeba będzie napisać więcej o jego najlepszych płytach – może przy okazji rocznikowych topów.
- Enrico Rava – Katcharpari (1973) - Enrico Rava – Quotation marks (1976, nagrana w latach 1973-1974) - Enrica Rava – The pilgrim and the stars (1975)
Włoski trębacz w latach 60-tych często flirtował z free jazzem. W latach 70-tych odszedł od radykalnych eksploracji w duchu awangardy z poprzedniej dekady. Powyższe płyty są ciekawym przykładem poszukiwań własnego języka muzycznego w latach 70-tych. To w zasadzie taka mieszanka nowoczesnego mainstreamu, umiarkowanego free i fusion. Najciekawsza jest, moim zdaniem, „Katcharpari”. Abercrombie grał w tym okresie jeszcze na innych płytach Ravy, jednak nie było one już tak interesujące jak te, dlatego ich nie wymieniałem.
Horacee Arnold – Tales of the exonerated flea (1974) – mało znanemu perkusiście jazzowemu udało się zgromadzić na pokładzie całkiem niezłą grupę muzyków (Jan Hammer, Dom Um Romao, Sonny Fortune, Ralph Towner, oczywiście Abercrombie). Efekty tego spotkania są dość interesujące – otrzymaliśmy w rezultacie bardzo solidny album fusion. Na pewno warto poznać.
Barre Phillips – Mountainscapes (1976) – brytyjski basista, kojarzony głównie z ECM, flirtuje na tym krążku z elektroniką. Płyta jest bardzo spokojna, może nawet za spokojna, ale to już taka przypadłość płyt ze stajni Manfreda Eichera.
- Clive Stevens – Atmospheres (1974) - Clive Stevens – Voyage to Uranus (1974)
Przyjemne fusion. Stevens kombinuje z brzmieniami saksofonu, poddając go przeróżnym elektronicznym przekształceniom. Nie jest to z pewnością ekstraklasa gatunku, ale fana takiej muzyki może zainteresować.
- Dave Liebman – Lookout farm (1973) - Dave Liebman – Drum ode (1974) - Dave Liebman – Sweet hands (1975)
To kolejny artysta, który z pewnością zasługuje na oddzielny temat. Głównie kojarzony jest z tym, że w pierwszej połowie lat 70-tych współpracował z Milesem. Abercrombie miał to szczęście, że pojawił się na najlepszych krążkach solowych tego saksofonisty. Szczególnie „Lookout farm” i „Drum ode” to bardzo mocne pozycje. Ten pierwszy bliski jest konwencji nowoczesnego, akustycznego mainstreamu. W żadnym wypadku nie jest to jakaś jazzowa konserwa. Koniecznie trzeba wspomnieć o grającym pianiście, którym jest Richie Beirach – stały współpracownik Liebmana – jego solówki to zdecydowanie jedne z najmocniejszych stron tych płyt. Długie solo w „M. D. / Lookout Farm” jest wręcz powalające. „Sweet hands” odstaje poziomem od tych dwóch wyróżnionych, ale warto go poznać choćby dla wybornego openera - „Dr. Faustus”.
- Jack DeJohnette – Sorcery (1974) - Jack DeJohnette – Cosmic chicken (1975)
„Sorcery” to wyborny album. To moja ulubiona płyta tego drummera. Przepyszna mieszanka free, fusion i post-bopu. Cichym bohaterem tej płyty jest Benny Maupin – jego długie solo na klarnecie basowym w tytułowej kompozycji to crème de la crème tego wydawnictwa. Udzielają się tu wszyscy muzycy z projektu Gateway, który polecał Bartosz, plus Maupin, Mick Goodrick na gitarze i Fellerman (grający m.in. na puzonie). Zdecydowanie jazda obowiazkowa! “Cosmic chicken” jest już bardziej lajtowa, choć w sumie całkiem niezła, do „Sorcery” brakuje jej jednak sporo.
Na koniec wątek polski:
Czesław Niemen – Mourner’s rhapsody (1974) – Abercrombie zagrał także na tym “amerykańskim” albumie naszego Mistrza. Płytę zdecydowanie warto poznać (jeśli ktoś przypadkiem jeszcze jej nie usłyszał). Mamy tu nową wersję „Bema pamięci rapsod żałobny”, nieco krótszą, osobiście wolę tę oryginalną, ale ta jest także całkiem niezła. Poza tym kilka piosenek, ale dalekich od banału.
Michał Urbaniak – Fusion III (1975) – to bodaj najbardziej jazz-rockowy album w dorobku tego muzyka. Słychać na nim, że skrzypek coraz bardziej oddala się od awangardowych eksploracji, włącza do swojej muzyki elementy funky. Generalnie rzecz biorąc jest tu na czym zawiesić ucho. Przyjemny album.
Barry Miles nie robi na mnie wrażenie. Clive Stevens tak samo. O Ravie i Liebmanie zapomniałem, a to są świetne płyty. O Phillipsie słyszałem, ale nie słuchałem, natomiast Barbieriego i Arnolda nie kojarzę nawet z nazwisk.
Tak więc do swojej listy dopisałbym faktycznie Ravę i Liebmana.
A Fusion III to, o ile pamiętam niezły jazz-funk, niemniej muzyka Michała Urbaniaka to zdecydowanie nie jest ten rodzaj fusion, który mnie pociąga.
dnia Sob 20:43, 12 Kwiecień 2014, w całości zmieniany 1 raz
Barbieri nagrał soundtrack do "Ostatniego tanga w Paryżu", ale to póki co jedyna jego płyta, którą przesłuchałem.
Muzyka do "Ostatniego tanga w Paryżu" w trakcie oglądania filmu sprawdza się dobrze, jednak gorzej jest, gdy słuchamy jej jak zwykłej płyty. W sumie jest to niezłe, ale czasem nieco za bardzo przesłodzone i staroświeckie, choć ma swój klimat.
Osobiście najwyżej cenię jego następujące płyty:
- Fenix (1971) - El Pampero (1972) - koncert - Chapter One: Latin America (1973) - to pierwsza i najlepsza część latynoskiej tetralogii
Szczególnie pierwsze dwie to perełki nowoczesnego jazzu. Świetna synteza free, fusion i klimatów latynoskich. W sumie warto poznać wszystkie jego płyty z lat 1968 - 1974, bo w tym okresie trzymał poziom. Był wówczas bardzo płodny - natrzaskał 10 albumów studyjnych i jeden koncertowy. Potem stopniowo coraz bardziej się komercjalizował. Jego płyty z drugiej połowy lat 70-tych coraz bardziej ciążą w stronę pop-jazzu.
O Phillipsie słyszałem, ale nie słuchałem, natomiast Barbieriego i Arnolda nie kojarzę nawet z nazwisk.
A Fusion III to, o ile pamiętam niezły jazz-funk, niemniej muzyka Michała Urbaniaka to zdecydowanie nie jest ten rodzaj fusion, który mnie pociąga.
Akurat ten album pochodzi już z okresu amerykańskiego, gdy zaczął nagrywać bardziej konwencjonalną muzykę. „Fusion III” to ostatnia jego płyta godna uwagi, gdyż od „Body english” poszedł już mocno w bardziej komercyjne granie. Jedyną bardziej ambitną płytą nagraną w USA w konwencji elektrycznej jest „Fusion” (1974). Te „amerykańskie” płyty są zbyt „mainstreamowe”, drażnią mnie także na nich silne predylekcje Urbaniaka do funku – moim zdaniem był to z jego strony w dużym stopniu akt konformizmu – po prostu tak się wtedy w USA grało. Generalnie rzecz biorąc pierwsze jego trzy albumy nagrane za Wielką Wodą są jeszcze O.K., Choć faktycznie zwolennika bardziej wyrafinowanego fusion raczej nie zachwycą. Później zaczął niestety nagrywać rzeczy, które najczęściej omijam szerokim łukiem.
Płyty nagrane w Polsce i w Niemczech Zachodnich w latach 1971-1973 to już zupełnie inna bajka. Tych albumów bym bronił. Wtedy udało się Urbaniakowi stworzyć własny, oryginalny styl w obrębie jazzu elektrycznego. Był to taki specyficzny avant – fusion – bez funkowego pitolenia i banalnych melodyjek. Muzyka była niejednokrotnie mocno dysonansowa, odjechana, rozimprowizowana, wartością dodaną były także kosmiczne wokalizy Dudziakowej, która w tym czasie mocno eksperymentowała z elektronicznym przetwarzaniem własnego głosu. W tych latach trudno było odmówić Urbaniakowi ambicji. Ten eksperymentalny okres dokumentają:
Inactin (1971) Paratyphus B (1972) Constellation in concert (1973)
Każda z nich jest nieco inna, ale na pewno warta poznania.
Płyty nagrane w Polsce i w Niemczech Zachodnich w latach 1971-1973 to już zupełnie inna bajka. Tych albumów bym bronił.
Najstarszą płytą Urbaniaka jaką słyszałem jest Atma, zresztą najciekawsza z tego wszystkiego. Ale posłucham starszych albumów, skoro polecasz.
Słucham właśnie - świetna płyta!
Szukam wszędzie Enrico Rava – Katcharpari i znaleźć nie mogę. Wszystko jest w internecie tego pana, poza tym albumem. Ktoś coś poradzi?
soulseek
Słucham właśnie - świetna płyta!
W takim razie sięgnij sobie także po “Three day moon” (1978). Na tej płycie Phillips kontynuował poszukiwania brzmieniowe i stylistyczne zapoczątkowane na „Mountainscapes”. Na tym krążku dla odmiany udziela się Terje Rypdal.
Wiem, już mi się ciągnie
|
|